Gerlach na zimowo :)

     Planowane wejście miało odbyć się 17-20.02, podczas obozu KWT. Jednak warunki atmosferyczne uniemożliwiły nam stanąć do walki z Królem Karpat...  Zbyt lawiniasto, jak na opcję Żlebem Karczmarza. Miesiąc później, w ostatni weekend kalendarzowej zimy, udało się!! :) Ale od początku...
     Wraz z mym mężczyzną oraz przyjacielem rodziny - Zbyszkiem, dnia 16 marca wieczorem, wyruszyliśmy autem w stronę Tatr. Po drodze zabraliśmy jeszcze jednego znajomka - Marcina. Dojazd zajął nam praktycznie całą noc, z małą przerwą na sen. W Zakopanem byliśmy około godziny 11, zrobiliśmy zakupy żywnościowe i dalej pędziliśmy na Słowację. Oczywiście poza granicami Pl postój w sklepie był obowiązkowy! Choć to już nie te czasy, gdy za kilka koron można było zaopatrzyć się w cudne trunki :) Mimo, iż w walucie Euro kieszeń ucierpiała nieco bardziej, Gruszkówka musiała znaleźć się w ekwipunku wyprawy! ;)

    Dojechawszy do Tatrzańskiej Polanki, trzeba było zostawić auto na parkingu. Ku naszemu zdziwieniu, Dom Śląski, w którym zamierzaliśmy nocować, miał w swej ofercie dowóz gości skuterami śnieżnymi! :) Zawsze to jakaś dodatkowa frajda :) Nie trzeba było dreptać ponad godziny, a spożytkować ten czas na coś innego... :) jak np. podzielenie się sprzętem :D

     Gdy dotarliśmy na miejsce, po opłaceniu noclegów (25E za dobę/os), stwierdziliśmy że Hotel wart jest swej ceny! Widok z okna na Tatry, pokoje full-wypas-serwis. Aż dziwnie tak... Do tej pory górskie noclegownie kojarzyły mi się jedynie z Polskimi schroniskami, gdzie luksusem była ciepła woda! Tu z kolei burżuazja na całego! :) Nadeszła zatem pora by coś przekąsić, a następnie skosztować Gruszkówki, przez której wyborny smak, do łóżek trafiliśmy dopiero po północy...

     Budzik zadzwonił kwadrans przed  4 rano... Niezmiernie ciężko było nam wstać. Po walce z otwarciem oczu - udało się. Szybkie śniadanie, wskoczenie w ciuszki i około 5 nastąpił wymarsz. Do Żlebu Karczmarza szło się całkiem przyjemnie. Tak naprawdę był to czas na obudzenie się do końca. Gdy wkroczyliśmy do żlebu, trzeba było prawie cały czas torować. Z początku robiłam to ja, później Zbynio. Generalnie szliśmy bez asekuracji, choć był jeden fragment, gdzieśmy przeżywcowali, ale Marcin wolał, by Burza go przyasekurował. Zaczekałam zatem na chłopaków i ruszyliśmy dalej.  W tym czasie Puchatek był już heeeen wysoko, niemalże na Lawiniastej Przełączce, gdzie na nas zaczekał.

     Od tego momentu szło się już granią, następnie trzeba było nieco zjechać, po czym przetrawersować do Żlebu Batyżowieckiego. Później już tylko w górę, praktycznie po śladach innych. Pierwszy na szczycie stanął Zbyszek :) Druga w kolejności byłam ja, potem Burza i Marcin. Wpisaliśmy się do książki, cyknęliśmy  parę fotek, baton, kilka łyków herbaty i szykowaliśmy się do zejścia, bo dość mocno wiało. Warto jednak wspomnieć, że przez całą drogę na pogodę nie mogliśmy narzekać - bezchmurne niebo, temperatura wahała się w okolicach 0, do -4 na szczycie. Nie wiem, jak Wy, ale ja nie lubię schodzenia. Zawsze odzywają się stare kontuzje kończyn, a w tym wypadku wydawało się, że droga nie miała mieć końca... Choć stawy bolały, to i tak uśmiech nie znikał z twarzy :) Kolejny szczyt z listy - odznaczony. :)




     Po powrocie do schroniska, sukces należało uczcić! Oczywiście zaraz po tym, jak tylko pochłonęliśmy obiad. Zmęczeni, ale zadowoleni, zrobiliśmy powtórkę z poprzedniego wieczoru :)




Jeszcze tylko końcowe foto i skład ekipy: Zbyszek (Puchatek), Marcin, Darek (Burza) oraz ja, Evi :)



Pozostałe zdjęcia TUTAJ.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz