Porzecze i Kozin

   Co roku w listopadzie Klub Wysokogórski Trójmiasto organizuje wyjazd integracyjny do Porzecza. Zjeżdżają się tu zarówno wieloletni, świeżo upieczeni, jak i przyszli klubowicze. Ci ostatni, by stać się członkami KWT, muszą jeszcze wiele przejść! Po pierwsze: uczęszczać na teoretyczny kurs dotyczący wspinania, gór oraz zagrożeń, które ze sobą niosą. Po drugie: po jego ukończeniu zdać egzamin. Wykłady odbywają się raz w  tygodniu, w siedzibie Klubu - Białej Baszcie. Kilka spotkań odbywa się poza Basztą, np. na ścianie wspinaczkowej lub innym obiekcie, gdzie można poćwiczyć wspinaczkę lub metody zjazdowe. Egzamin z kolei przeprowadzany jest w skałach! :) Istnieje też możliwość sesji 'poprawkowej' , ale już na nizinach, w czysto teoretycznej wersji.



   Wracając do tematu :) Wspólne śpiewy przy gitarze i kiełbaski z ogniska, poprzedzają prezentacje Klubowiczów,  przedstawiające ich aktywność górską ostatnimi czasy. Oprócz tego, w programie integracyjnym nie może zabraknąć koleżeńskiej rywalizacji, czyli obecni członkowie vs. przyszli! Konkurencje są różne, najczęściej jednak wiążą się ze sprawnością fizyczną :) Jeśli dodatkowo dopisuje pogoda, organizowane są podchody, spływy kajakowe, rajdy rowerowe oraz drytoolowanie (wspinanie w rakach, za pomocą czekanów) na starym moście w Kozinie.


   Spotkania w Porzeczu już od wielu lat cieszą się popularnością i liczebnością :) Można tu spotkać ludzi, którzy rozumieją, czym jest pasja gór, wymieniać się doświadczeniami, posłuchać dobrych rad i być może poznać kompana do górskich wycieczek, partnera do liny, czy miłość życia, a najlepiej to 3 w 1 :) A sparowanych klubowiczów jest wielu! :)

Morskie Oko: Mnich oraz Grań Mięguszy

   Choć jesień już późna, jak na Tatry przystało, postanowiliśmy wybrać się dla odmiany w rejon Morskiego Oka. Na wyjazd zdecydowaliśmy się tylko dlatego, że prognozy pogody naprawdę napawały optymizmem!
Dzień po dotarciu do schroniska, wstaliśmy dość wcześnie, ale bez pośpiechu, gdyż w planach był jedynie Mnich. Chcieliśmy tam zrobić tylko 2 drogi, ale różnymi wariantami "od półek". Jako pierwszy prowadził Burza, drogę Klasyczną. Po zejściu, nastał mój debiut na prowadzeniu w Tatrach na drodze Orłowskiego  :) Poszło całkiem dobrze, na szczycie parę fotek i głodni pędziliśmy do schronu na obiad i szarlotkę! :)


   Następnego dnia wyszliśmy o godzinie 6.00. Nad stawem były oblodzenia. Darkowi w czasie podejścia na Chłopka szło się fatalnie, ale im wyżej byliśmy, tym nabierał więcej siły i ochoty :) Pod przełęczą zalegało nieco śniegu i bywało ślisko. Po tych atrakcjach bez raków, wbiliśmy się w końcu na grań w kierunku Mięgusza Pośredniego. Zaczął się II teren, później napotykamy wolno stojąca turnicę, na którą trzeba dać wielkiego susa. Po pokonaniu tego odcinka, zaczynamy się szpeić. Dalej, opis Darka: "Miejscami jest niezła lufa, ale są też nieeksponowane fragmenty. Czy chcesz się asekurować? Wybór należy do Ciebie. Jednak jeden niepewny ruch i witasz się z czarnym plastikowym workiem. Dalej co chwila góra/dół jak to na grani, zwłaszcza że Pośredni ma trzy wierzchołki. Docieramy w końcu do głównego, na który należy wyjść po prawej od strony MOka. Tam przerwa na posiłek i uzupełnienie płynów."




  Po zdobyciu MSW, czas przestał być naszym przyjacielem. Dzień w październiku jest bowiem krótki. O ile na grani towarzyszyło nam piękne słońce, tak teraz, wraz ze zbliżającym się zachodem, zaczęło robić się naprawdę chłodno! Po zejściu na przełęcz i wbiciu się żleb, zastała nas noc, kruszyzna i oblodzenia-nie wiedzieć co gorsze?! Ja bałam się o Darka, a On o mnie. Nie było nam do śmiechu-ani trochę. Czołówki dawały światło raptem na parę metrów, więc nie wiadomo gdzie dalej? Po jakimś czasie, wg wskazówek TOPRowca, dotarliśmy na skraj Galerii, następnie nieco w górę i natrafiliśmy na pierwsze kopczyki. Ileż ulgi nam to przyniosło! Za wcześnie jednak na świętowanie, to dopiero połowa sukcesu. W zupełnej ciemności, nawet odnajdywanie owych kopczyków okazało się problemem! Radowaliśmy się na całego, gdy tylko któreś z nas ujrzało piramidkę. Na zmianę raz błądziliśmy, raz odnajdywaliśmy "ścieżkę". W końcu znaleźliśmy się w okolicy Mnicha, jedyną barierą przed nami był próg, który nie widzieliśmy, jak obejść. W najgorszym wypadku, przeszło nam przez myśl, żeby zanocować w kolebie, którą mijaliśmy. Na szczęście udało nam się po raz kolejny odnaleźć kopczyki, dzięki którym zawędrowaliśmy pod Mnicha, a następnie niemalże do szlaku, który biegnie z Wrót do skrzyżowania z żółtym. W schronisku byliśmy o północy! Chwilę jeszcze pogadaliśmy z naszym kolegą, Puchatkiem i padliśmy na wyrka!


Kurs wspinania na własnej asekuracji w Rzędkowicach

   Lepiej późno niż wcale! Tak, zdecydowałam się w końcu pójść na kurs, choć wcześniej zarzekałam się, że nie jest mi on do niczego potrzebny. Gdyby nie szantaż mego Lubego, że póki nie zrobię kursu w skałach, to prowadzić w Tatrach nie będzie mi dane! Zatem potulnie pod koniec sierpnia, pędziłam wraz z Elą do Rzędkowic. Oczywiście Darek nam towarzyszył, wspinając się nieopodal z Konradem. Naszym instruktorem był Artur "Elwir" Elwirski, którego cenimy na Pomorzu :) Nie będę rozpisywała się, co i gdzie każdego dnia robiliśmy, bo już nie pamiętam. Grunt, że kurs zaliczyłam na V+, z możliwością prowadzenia dróg w Tatrach o trudnościach V+ (czyli max, który można wystawić). Zatem w pełni zadowolona wróciłam na niziny :) I muszę przyznać, że wiele... wiele... i jeszcze raz WIELE się nauczyłam. Mało tego, chciałabym w przyszłości wybrać się kurs Taternicki! Ale to już inna bajka :) Póki co, trzeba ładować na panelu. MOCy przybywaj!







HG po raz drugi

   Niespełna miesiąc po pierwszym tatrzańskim wspinaniu, postanowiliśmy wrócić na Halę. Tym razem naszym celem były: Grań Świnicy, Gnojek na Kościelcu oraz Lewi Wrześniacy na Zamarłej Turni. Planowaliśmy na każdą z dróg poświęcić 1 dzień i udało się! Pogoda jak na Tatry była bardzo dobra. Słonko nie towarzyszyło nam jedynie  drugiego dnia,na Gnojku, gdyż wstawiliśmy się w niego we mgle, a pod koniec drogi zaczęło padać, zatem zejście z Kościelca było niezbyt przyjemne. Jednak nie ma co narzekać! Plan zrealizowany. Buzie uśmiechnięte! Widoki z Grani oraz z Zamarłej - bezcenne! Dodam tylko, że pierwszego dnia,  po minięciu Konia na Grani, strasznie rozbolała mnie głowa. Piguł przeciwbólowych nie miałam, więc następne godziny, nie przynosiły już takiej uciechy.



Mój pierwszy raz, czyli letnie wspinanie w Tatrach

   Do tej pory jeżdżąc w Tatry, przebywałam szlaki jedynie na nogach. Tym razem, miałam po pierwsze: zboczyć ze ścieżek; po drugie: używać rąk! Do tego wszystkiego trzeba było jeszcze zaznajomić się ze sprzętem wspinaczkowym, z którym poza podstawowym (używanym na sztucznej ściance) nie miałam do czynienia. Wspinałam się zatem "na drugiego".


   Pierwszego dnia po dotarciu na Halę Gąsienicową, wybraliśmy się jedynie na mały spacer, by przypatrzeć się naszym najbliższym celom: "Filar Staszla" oraz "Środkowe Żeberko". Pogoda była idealna. Nacieszywszy się widokami, wróciliśmy do naszej noclegowni (tym razem Betlejemka), zjedliśmy obiad, podzieliliśmy sprzęt i udaliśmy się spać.

   13.07. Pobudka, szybkie śniadanie i trzeba było jak najszybciej dotrzeć pod ścianę (często robią się kolejki). Gdy doszliśmy pod Filar, jakiś zespół już działał na drodze. Zanim jednak się oszpeiliśmy, poprzedni team zniknął nam już z oczu. Tego dnia pogoda nie napawała mnie optymizmem. Było zimno, a zbiegiem czasu coraz bardziej zaczynało zanosić się na deszcz, który z resztą nas dopadł po 4. wyciągu. Wycof po śliskich, trawiastych zachodach okazał się katorgą. W końcu dotarliśmy do szlaku, a następnie do Betlejemki. Przemoczeni (przynajmniej ja), przebraliśmy się w suche ciuchy, zaczęliśmy pichcić, a potem już tylko sen. Przyznam, że Filar Staszla, możliwe, że przez niesprzyjające  warunki (ale kiedy ich nie ma?;) nie przypadł mi do gustu.


   14.07. Poranne zwyczaje w górach, zawsze bywają takie same. Dzwoni budzik, trzeba wyjść z cieplutkiego śpiwora, ubrać się odpowiednio, zjeść coś na siłę i w drogę! Potem męczyć się na podejściu, z plecakiem, w którym ciążą kg żelastwa, tylko po to, by w skale zmęczyć się jeszcze bardziej, poobijać, zmarznąć, i te de, i te pe. I ktoś tu może się zapytać, jaki wobec tego jest pożytek ze wspinania się? Dlaczego to robimy? Otóż nie ma jednoznacznego wytłumaczenia.Każdy widzi w tym coś innego. Na pewno zadowolenie, z tego, że pokonało się słabości, zdobyło cel. Z kolei ja cieszyłam się po prostu z tego, że jestem w Tatrach, że jest mi dane liznąć taternictwa.
Tego dnia było cieplej, niekiedy pokazywało się słońce. Celem było "Środkowe żeberko", na którym działało sporo zespołów. Darek i ja wstawiliśmy się jako drugi w kolejności. Droga przyjemna, w sam raz na pierwszy wspin. Po jej ukończeniu byliśmy zadowoleni, że chociaż ta puściła, a wyjazd nie poszedł na marne :)


Sokolikówka 2012

     ...czyli majówka w Sokolikach :) W sumie, to nie będę się zbytnio rozpisywać. Udaliśmy się tam godną ekipą :) Część ludków spała w domku, a część (w tym ja z Burzą) w namiotach.


     Pierwszego dnia było deszczowo, więc w zasadzie, nie zrobiliśmy nic... Następnego z kolei (w ramach odczekania, aż wyschną drogi) postanowiliśmy wybrać się do Karpacza oraz na Śnieżkę, z której Dominik udał się na dół w nieco inny sposób niż pozostała część składu, a mianowicie - paralotnią :)


     Kolejnego dnia pogoda była całkiem przyjemna i postanowiliśmy (Burza, Zbynio i ja) wstawić się do "Ryski Tygryska". Niestety zważywszy na to, że wcześniej, parę dni pod rząd padało, natrafiliśmy na moment, gdzie po prostu ściekała woda i dalej się nie dało :( Zaczęliśmy krążyć po okolicy w poszukiwaniu "Buły", która okazała się skałą totalnie nie użytkowaną przez ludzi i obleganą przez pająki. Następnie podreptaliśmy pod "Chatkę" i wstawiliśmy się w "Lewy Kancik". Dodatkowo próbowałam jeszcze ospitowanej "Chatki Puchatka". Wycenę miała VI-, lecz nie udało mi się jej zrobić :/ Później udaliśmy się na "Sukiennice", gdzie zrobiliśmy "Brzózkę". W czasie gdy ją szłam (jako ostatnia) zaczęło kropić, więc postanowiliśmy wracać do bazy :) Chwilę później rozpadało się już na dobre i na camping wróciliśmy totalnie przemoczeni.

   

     Następnego dnia znowu padało, więc na tym zakończyliśmy zmagania z Górami Sokolimi. Ogólnie rzecz biorąc, choć warun nie dopisał i nie udało nam się urobić zbyt dużo, to i tak wróciliśmy do Gdańska zadowoleni :) Zawsze to jakaś inna forma wspinania, niż u nas - na nizinach.

Pozostałe zdjęcia TUTAJ.

Gerlach na zimowo :)

     Planowane wejście miało odbyć się 17-20.02, podczas obozu KWT. Jednak warunki atmosferyczne uniemożliwiły nam stanąć do walki z Królem Karpat...  Zbyt lawiniasto, jak na opcję Żlebem Karczmarza. Miesiąc później, w ostatni weekend kalendarzowej zimy, udało się!! :) Ale od początku...
     Wraz z mym mężczyzną oraz przyjacielem rodziny - Zbyszkiem, dnia 16 marca wieczorem, wyruszyliśmy autem w stronę Tatr. Po drodze zabraliśmy jeszcze jednego znajomka - Marcina. Dojazd zajął nam praktycznie całą noc, z małą przerwą na sen. W Zakopanem byliśmy około godziny 11, zrobiliśmy zakupy żywnościowe i dalej pędziliśmy na Słowację. Oczywiście poza granicami Pl postój w sklepie był obowiązkowy! Choć to już nie te czasy, gdy za kilka koron można było zaopatrzyć się w cudne trunki :) Mimo, iż w walucie Euro kieszeń ucierpiała nieco bardziej, Gruszkówka musiała znaleźć się w ekwipunku wyprawy! ;)

    Dojechawszy do Tatrzańskiej Polanki, trzeba było zostawić auto na parkingu. Ku naszemu zdziwieniu, Dom Śląski, w którym zamierzaliśmy nocować, miał w swej ofercie dowóz gości skuterami śnieżnymi! :) Zawsze to jakaś dodatkowa frajda :) Nie trzeba było dreptać ponad godziny, a spożytkować ten czas na coś innego... :) jak np. podzielenie się sprzętem :D

     Gdy dotarliśmy na miejsce, po opłaceniu noclegów (25E za dobę/os), stwierdziliśmy że Hotel wart jest swej ceny! Widok z okna na Tatry, pokoje full-wypas-serwis. Aż dziwnie tak... Do tej pory górskie noclegownie kojarzyły mi się jedynie z Polskimi schroniskami, gdzie luksusem była ciepła woda! Tu z kolei burżuazja na całego! :) Nadeszła zatem pora by coś przekąsić, a następnie skosztować Gruszkówki, przez której wyborny smak, do łóżek trafiliśmy dopiero po północy...

     Budzik zadzwonił kwadrans przed  4 rano... Niezmiernie ciężko było nam wstać. Po walce z otwarciem oczu - udało się. Szybkie śniadanie, wskoczenie w ciuszki i około 5 nastąpił wymarsz. Do Żlebu Karczmarza szło się całkiem przyjemnie. Tak naprawdę był to czas na obudzenie się do końca. Gdy wkroczyliśmy do żlebu, trzeba było prawie cały czas torować. Z początku robiłam to ja, później Zbynio. Generalnie szliśmy bez asekuracji, choć był jeden fragment, gdzieśmy przeżywcowali, ale Marcin wolał, by Burza go przyasekurował. Zaczekałam zatem na chłopaków i ruszyliśmy dalej.  W tym czasie Puchatek był już heeeen wysoko, niemalże na Lawiniastej Przełączce, gdzie na nas zaczekał.

     Od tego momentu szło się już granią, następnie trzeba było nieco zjechać, po czym przetrawersować do Żlebu Batyżowieckiego. Później już tylko w górę, praktycznie po śladach innych. Pierwszy na szczycie stanął Zbyszek :) Druga w kolejności byłam ja, potem Burza i Marcin. Wpisaliśmy się do książki, cyknęliśmy  parę fotek, baton, kilka łyków herbaty i szykowaliśmy się do zejścia, bo dość mocno wiało. Warto jednak wspomnieć, że przez całą drogę na pogodę nie mogliśmy narzekać - bezchmurne niebo, temperatura wahała się w okolicach 0, do -4 na szczycie. Nie wiem, jak Wy, ale ja nie lubię schodzenia. Zawsze odzywają się stare kontuzje kończyn, a w tym wypadku wydawało się, że droga nie miała mieć końca... Choć stawy bolały, to i tak uśmiech nie znikał z twarzy :) Kolejny szczyt z listy - odznaczony. :)




     Po powrocie do schroniska, sukces należało uczcić! Oczywiście zaraz po tym, jak tylko pochłonęliśmy obiad. Zmęczeni, ale zadowoleni, zrobiliśmy powtórkę z poprzedniego wieczoru :)




Jeszcze tylko końcowe foto i skład ekipy: Zbyszek (Puchatek), Marcin, Darek (Burza) oraz ja, Evi :)



Pozostałe zdjęcia TUTAJ.